Mój blog o książkach dla dzieci

Mój blog o książkach dla dzieci
Mój blog o książkach dla dzieci - polecam

czwartek, 30 czerwca 2016

Smaki Ameryki

Czasami uda nam się zauważyć i sfotografować ciekawe smaczki Ameryki. W mniejszych miejscowościach zauważyliśmy, że często ulice nie mają tradycyjnych nazw. Mijamy tabliczki – First street, Second street itd.


Zauważalny jest również ogromny szacunek, jakim Amerykanie darzą swoich weteranów. Mają zniżki w muzeach, parkach narodowych, specjalne miejsca na parkingach, tablice pamiątkowe. Podoba nam się ten zwyczaj.


No i samochody … Piękne małe, duże, ciężarowe… Och, napiszemy coś o autach, jak zbierzemy większą kolekcję zdjęć. Mnie spodobał się ostatnio taki piękny grat z Muzeum w Lee Vining, który pamięta jeszcze ostatnich poszukiwaczy złota w Sierra Nevada.

Kibice tacy, jak my

Nie macie pojęcia, jak to ciężko być kibicem piłki nożnej na amerykańskiej prowincji. Dla Amerykanów soccer, to tylko takie śmieszne bieganie za piłką. A tu mistrzostwa Europy, nasi grają, a w naszej amerykańskiej komórce brak zasięgu i nie możemy słuchać radiowej relacji. Jedziemy i nie ma szans na odpalanie telewizji satelitarnej. Patrzymy błagalnie na ekran naszego smartfona i podśpiewujemy Polska,

biało-czerwoni! I nagle, po długim zjeździe z 3000m.npm. do 2000m. npm., pośród gór Sierra Newada odzywa się nasza Trójka ukochana. Jest zasięg! Jest komentarz! Klara i Zosia słuchają transmisji na słuchawkach i relacjonują nam przebieg spotkania. Stajemy w rv parku i szybko smartfona podmieniamy laptopem i słuchamy transmisji na żywo, razem. Zaciskamy kciuki, denerwujemy się i … bardzo nam przykro, naprawdę wierzyliśmy, że nam się uda. 

Tioga Pass - my na 3040m. npm.

30.06.2016

Polska gra z Portugalią w ćwierćfinale Mistrzostw Europy, my wyruszamy z Groveland przez Yosemite, przełęczą Tioga Pass do Lee Vining nad Mono Lake w Sierra Nevada.

Wczoraj byliśmy w Yosemite Valley, teraz przejeżdżamy inną częścią parku. Znowu zapiera nam dech. Wspinamy się naszym rv coraz wyżej i wyżej, dookoła granitowe skały, czasem zza zakrętu wyłania się jezioro, trochę podmokłych łąk i znowu skały. Ogarnia mnie wzruszenie – Bóg jest niesamowitym Stwórcą, Yosemite ma w sobie na pewno namiastkę Raju. Jedziemy. W końcu osiągamy 9994ft, czyli 3040m. npm., to Tioga Pass – najwyżej położona utwardzona droga Kalifornii. Zatrzymujemy się, bo zauważyliśmy plamy śniegu. Jest niesamowicie – ciepło, ale nie gorąco, pięknie wieje. Dziewczyny wskakują na śnieg i .. lepią bałwana. Rita woła – Hej mama, mamy amerykańskiego bałwana!!! Potem powolutku, malowniczo przebijamy się przez Sierra Nevada i zjeżdżamy na 2000m. npm. Do Lee Vining.


 Polska przegrywa w rzutach karnych, ale my jesteśmy dumni z naszej reprezentacji. Jutro ruszamy do Bodie - opuszczonego miasteczka poszukiwaczy złota. A póki co, dziewczyny szykują się na poranne podglądanie niedźwiadka, który (wow!) podobno odwiedza często nasz rv park. Pani w recepcji nam o tym opowiedziała zapewniając przy okazji, że misiek jest niegroźny. Hmmm, na wszelki wypadek (ku rozpaczy moich córek) do stojącego nieopodal naszego kampera śmietnika wrzuciłam pieluchę Janka (z .. kupą), myślę że te aromaty skutecznie odstraszą niedźwiedzia.







TRUCK DRIVER

Najpierw zauważasz, że to ciebie teraz wyprzedzają, a nie ty wyprzedzasz innych. Do tego dołącza się nieodparte uczucie, że nawigacja pokazuje zbyt krótkie czasy dojazdów. Spokojnie, przyzwyczaimy się do tego, w końcu jesteśmy na wakacjach i się nie spieszymy.  Długi podjazd na autostradzie. Zaczyna brakować mocy. Grzecznie chowasz się na prawy pas i posuwasz w rządku ciężarówek z prędkością 30 mil. Zaczynasz zwracać uwagę na znaki, które do tej pory jakoś cię nie obchodziły: „Trucks - speed limit 40 miles”, „Trucks must use right line only”. Przy długim zjeździe zaczynają cię obchodzić widoki takie jak Truck runaway ramp, wraz ze śladami opon tych, których hamulce nie wytrzymały i ratowali swoje życie na szutrowym przeciwstoku.
Po jakimś czasie zauważasz, że kiedy chcesz wykonać jakiś manewr, taki jak zmiana pasa, włączenie się do ruchu, przejazd przez skrzyżowanie i grzecznie włączywszy kierunkowskaz czekasz jak to zrobić, inne samochody zamiast zwolnić i wpuścić cię, nerwowo przyspieszają… No cóż przypominasz sobie ile to razy widząc autobus wyjeżdzający z przystanku dodawałeś gazu aby się nie znaleźć za nim.
Dziesięć metrów długości oraz dwa i pół szerokości sprawiają, że każdy manewr parkowania czy podjazdu do stacji benzynowej trzeba zaplanować niczym kapitan podejście do kei, rozstawić załogę do funkcji obserwacyjnych a potem poruszać się wolniutko, wolniutko.

W pewnym momencie jednak przychodzi konkluzja, że, wiecie, duży może więcej. Jak zasygnalizujesz manewr i pewnie go zaczniesz wykonywać, to cię puszczą. Siedzę sobie wygodnie nieco wyżej niż ciżba osobówek i dumnie, nie spiesząc się podążam bezkresną drogą 55 mil na godzinę. Ja i mój duży samochód… no może nie taki duży, jak smoki przemierzające ten kontynent, ale zawsze TRUCK (może traczek J

środa, 29 czerwca 2016

Amerykańska gościnność

Taki obrazek - wracamy z całodziennej wędrówki po Yosemite, mamy w nogach 10 kilometrów chodzenia w temperaturze 40-43 stopnie Celsjusza, zabieramy się za przygotowywanie obiadu a ze stojącego obok rv wygląda miły pan i proponuje - Hi guys, do you want some ice creams? We have ice creams machine. Świetne, domowej roboty lody waniliowe i miła pogawędka z ciekawymi ludźmi. Zdobyliśmy masę informacji o miejscach, w których oni już byli, a w które my się wybieramy. Piękni ludzie z 34-letnim stażem małżeńskim, dwójką dzieci i czwórką wnuków. - Czyli przez żołądek do serca?- podsumowała Hania.

Yosemite!!!

Do Yosemite National Park byliśmy nastawienie bardzo sceptycznie. czytaliśmy, że to MEGA popularne i zatłoczone miejsce. A tymczasem ... Nie wiem, czy po prostu tak trafiliśmy, czy mieliśmy jakiegoś dzikiego farta, ale dziś park wcale nie był zatłoczony. Z naszego rv parku dojechaliśmy do Yosemite autobusem. Oczywiście w autobusie musieliśmy się od razu ubrać, bo dziś było bardzo ciepło ok. 40 stopni Celsjusza, wiec tubylcy (a w tym wypadku konkretnie kierowca autobusu) podkręcają klimę na maksa i efekt jest taki, że na dworze było +38 a w autobusie +18.

Yosemite to przepiękne miejsce - lasy, granitowe, olbrzymie skały - w tym ta największa na świecie granitowa, lita skała wysoka na ponad kilometr - El Capitan, oraz wapiti, baribale i mountain lion (wygląda jak puma).
My zdecydowaliśmy się odważnie na 10 kilometrowy szlak. Zobaczyliśmy najwyższy w Ameryce Północnej wodospad Yosemite Falls, a następnie udaliśmy się pięknym, w dużej mierze zacienionym szlakiem do Mirror Lake. Po drodze był kryzys - Janek i Rita ryknęli, kończyła nam się woda i bardzo chcieliśmy już dotrzeć do celu, ale sprawnie się pozbieraliśmy i doszliśmy na miejsce. Mirror Lake, to jezioro skrzące się zalegającym na dnie pirytem. Piękne miejsce. Dziewczyny szczęśliwe, bo mogły się wykapać, odświeżyć. Nabraliśmy też świeżej wody. No i spotkaliśmy parę wapiti. Nie spotkaliśmy za to niedźwiedzi (choć widzieliśmy bear trap - pułapki na niedźwiedzie, bo podobno kręcą się po szlakach) i mountain lions (przypominają pumy).
Lasy, lasy, lasy i góry, góry, góry ... lubimy takie miejsca.







wtorek, 28 czerwca 2016

Znad oceanu do Yosemite

Pierwotny plan był taki, że spędzamy nad oceanem kilka dni i odpoczywamy po wędrówkach w Pinnacles. Okazało się jednak, że kempingi przy pięknej drodze nr 1 są bardzo oblegane i bardzo drogie. Dlatego byliśmy tam tylko na jeden nocleg i 27. czerwca wyruszyliśmy dalej, w kierunku Parku Narodowego Yosemite. Dzięki temu przeskokowi przez Góry Nadbrzeżne z Pinnacles nad Pacyfik doświadczyliśmy ogromnej zmiany pogody. Nad oceanem jest o około 20 stopni Celsjusza mniej, niż za górami, w głębi lądu. To niesamowite, jak ten chłód znad wody zatrzymuje się na górach.

Po drodze wstąpiliśmy do Los Lobos State Park, czyli miejsca gdzie mieszkają foki i lwy morskie. Te ostatnie niesamowicie się nawołują, śpiewają. Mamy lornetki, wiec mogliśmy spokojnie i dokładnie przyglądnąć się tym niezwykłym ssakom morskim. Właśnie niedawno urodziły się młode, więc szlak jest nieco ograniczony, ale lwy dostojnie wylegują się na skałach i można je sobie do woli oglądać. Po drodze przyglądaliśmy się dziwacznym, przypominającym pajęczynę porostom (tak nam się wydaje, że to porosty- dziewczyny stwierdziły, że zapytają o to swojego wuja-biotechnologa) i spotkaliśmy sympatycznych Czechów.

A potem jechaliśmy i jechaliśmy, a za oknem mijaliśmy kolejne plantacje avokado, truskawek, winorośli, moreli, brzoskwiń i pewnie jeszcze innych owoców. Musieliśmy też uzupełnić zapasy w lodówce. Odkryliśmy dyskont FOOD FOR LESS - no właśnie my chcemy kupować tu tanio i zachować dolary na inne atrakcje. Niższe ceny, to nie jedyny atut tego supermarketu. Sporo tam warzyw i duży wybór mięsa, oraz french bread - czyli chleb o smaku bagietki (lepszy taki, niż tostowy) i soków z owoców (jak głosi etykieta w 100%).

Potem była jeszcze upiornie wijąca się i stroma droga, rv ledwo zipał i w końcu dojechaliśmy do naszego YOSEMITE PINES RV PARK. Spędzimy tu trzy dni. Nie mieszkamy niestety w samym parku (brak miejsc na kempingach), ale mamy 20m do wygodnego shuttle busa, który nas tam dowiezie - jedyny minus taki, że za autobus trzeba słono zapłacić (15$ za dorosłego i 10$ za starsze dzieci - nie wiemy ile mamy starszych, ile młodszych, jutro się przekonamy:). Niemniej jednak noclegi na tym kempingu to dla nas jedyna opcja odwiedzenia Parku Yosemite. To podobno wizytówka amerykańskich parków narodowych, mega popularne miejsce. Sprawdzimy. My na szczęście odwiedzamy również te mniej znane i mało zatłoczone parki. Mamy już naszą kartę AMERICA THE BEAUTIFUL (80$), która daje nam wolny wstęp do wszystkich parków narodowych USA. Z wizyty w Yosemite na pewno zdamy relację, a póki co sprzątamy w kamperze, robimy pranie w miejscowej laundry, moczymy się w basenie a potem planujemy odwiedzić pobliskie miasteczko Groveland, które kiedyś ogarnęła gorączka złota.


poniedziałek, 27 czerwca 2016

Janek - the ranger boy

Nazywam się Janek Mital, mam dziewięć miesięcy i jestem baby ranger.  Kto to baby ranger? To taki podróżnik – odkrywca, podróżnik – łazik, czyli po prostu Włóczykij kumpel Muminków. Jak to jest być baby rangerem? No cóż, mnie pewnie wystarczyłyby wakacje w domu, w Polsce. Nie jestem zbyt wybredny, potrzebuję mojej Mamy – jesteśmy związani mlecznym akweduktem, trochę miejsca do raczkowania i prób samodzielnego przemieszczania się, świeżej pieluchy co kilka godzin i nieco jedzenia ze słoiczków – np. zmiksowanych owoców lub obiadków. Lubię również kąpiele, chlapanie się i zanurzanie głowy pod wodę. Ale urodziłem się w rodzinie naznaczonej piętnem podróżnika i odkrywcy. Musimy się przemieszczać, zwiedzać, wędrować. Moja rodzina jest duża, mam rodziców i cztery starsze siostry. Fakt ten bardzo wiele tłumaczy – muszę się podporządkować naszemu stadu. Stado podróżuje, więc i ja podróżuję. 
 I tak, podczas gdy większość moich rówieśników spędza większość czasu raczkując i grzebiąc w piasku w piaskownicy, ja jestem uczestnikiem rodzinnej wyprawy na Dziki Zachód. W praktyce oznacza to latanie samolotem, przemieszczanie się kamperem, wspinanie w górach w specjalnym nosidle lub chuście, kąpiele w oceanie, drzemki w parkach rozrywki, na lotniskach, w czasie wędrówek w parkach narodowych. Ciekawym przeżyciem jest również poznawanie amerykańskich słoiczków dla małych dzieci. Rodzice zakupili mi w Walmarcie sporo różnych smakołyków. Niektórych nie chcę przełknąć, inne polubiłem. Dziś na przykład jadłem danie – kurczak z ryżem i jabłkiem. Smakowało. Czasem muszę się trochę poświęcić, rodzina postanawia odwiedzić Universal Studios i Disney Park. Dla mnie to średnia atrakcja, ale OK zgadzam się, podoba mi się nawet strzelanie do potworów razem z Buzzem Astralem czy wizyta w domu Chipa i Dale’a, ale oni też muszą czasem trochę przystopować i dać mi się wyspać. Dzisiaj za to szukaliśmy kondorów. Zgodziłem się pod warunkiem, że wezmą mnie do nosidła i poniosą. W takich warunkach mogę wspinać się w skałkach. Nic z tej ekscytacji kondorami nie rozumiem. Ot wielkie ptaszyska. Ważne, że Mama z radości piszczała i poczęstowała mnie mlekiem. Tak mogę współpracować. Teraz rodzina śledzi loty orłów. Chyba mnie ta ornitologia nie kręWhat a cute boy! – mówią i łaskoczą mnie pod brodą. Jestem urodzonym celebrytą. Takie uśmiechy w samolocie zaowocowały pluszakiem – samolotem z emblematem Lufthansy oraz gustowynmi lufthansowymi skarpetkami w moim rozmiarze. Chyba to podróżowanie wchodzi mi w krew. 


ci. Wolę za to rozsyłać uśmiechy na prawo i lewo i zyskiwać poklask przechodzących obok nas ludzi –

Pacyfik - my w Plaskett Creek - 26.06.2016

26.06.2016
Polacy po rzutach karnych awansowali do ćwierćfinałów Mistrzostw Europy a Wielka Brytania chce wyjść z Unii Europejskiej. Tu soccerem nikt się nie ekscytuje. O referendum w UK też się raczej nie dyskutuje.
 Amerykanie mają baseball i swój football a ich polityka, to nadchodzące wybory prezydenckie.

Wyjechaliśmy rano z Pinnacles. Na pożegnanie przyszedł do nas na śniadanie młody wapiti. Przykro się zbierać. Moglibyśmy jeszcze tu pokempingować. W łazience podsłuchuję rozmowę o mszy (jest niedziela). Dopytuję i okazuje się, że w okolicy są kościoły katolickie. My namierzamy mszę w Tres Pinos. Ksiądz – Meksykanin z pochodzenia, wita nas jowialnie. Ciekawe przeżycie taka msza. Kapłan z wyraźnym zacięciem południowca, ale homilia ciekawa, bez przegięcia. Nasz wspólnotowy franciszkanin – tradycjonalista, o. Krzysztof pewnie zgrzytałby zębami, ale nam się podoba. Dziewczyny sporo rozumieją. Parafianie tworzą raczej zaprzyjaźnioną grupę. W zeszłym tygodniu byliśmy na mszy w polskiej parafii w Los Angeles. Msza liturgicznie była pewnie zbliżona do ideału, ale coś w tej parafii zgrzyta – proboszcz narzekał na podziały, donosy na niego na policję…Klimat polonijny przyciężkawy. Wolimy mszę w wydaniu Tres Pinos.

Trzeba ruszać dalej. Jedziemy nad ocean. Mamy zamiar zobaczyć dziki Pacyfik przy starej szosie nr 1. Kempingi są tu upiornie drogie i trudno o miejsce. Nam udało się zarezerwować jedną noc w Plaskett Creek - chcieliśmy zostać dłużej, ale nie było już miejsc. Ocean tu z furią uderza w ląd. Doświadczamy nagłej, drastycznej zmiany pogody. Zaledwie 80km stąd, po drugiej stronie Gór Nadbrzeżnych męczyły nas upały po 40 stopni Celsjusza. W Plaskett jest pewnie  ze 20 stopni i wieje. Wyjmujemy bluzy (po długich poszukiwaniach) i idziemy przywitać się z Pacyfikiem, który wcale nie jest spokojny. A wieczorem siedzimy na plaży i podziwiamy zachód Słońca...







Pinnacles - 25.06.2016

25.06.2016
Pinnacles National Park

Przyjechaliśmy tu zobaczyć kondory. Uzbrojeni w aparat i lornetki wyruszamy na szlak. Jan w nosidle na plecach Krzyśka. Ja niosę plecak z chustą – gdyby Jan jednak nie chciał siedzieć w nosidle (mamy obawy, czy Janek da się namówić na wędrówkę...), aparatem fotograficznym, przekąską w postaci ciastek i sporą ilością wody. Trochę pospaliśmy, ale wychodzimy w sumie stosunkowo wcześnie, około 9. Niemniej jednak słońce już praży - nasze "praży" oznacza około 35 stopni Celsjusza... Szlak jest średnio ambitny, ale dobry na rozruch. Mamy do pokonania około 4 km. trasą określaną jako moderate.
 Idziemy pierwotnym uskokiem st. Andreas, potem trochę się wspinamy. Po drodze spotykamy kondory -ogromne ptaszyska krążące nad parkiem. Mamy dwie lornetki, które wydzieramy sobie z rąk. Śmieszne, jak bardzo chcemy te ptaszyska zobaczyć, jak narasta w nas ekscytacja...Każdy chce się przyjrzeć. Na szczęście kondorów tu pod dostatkiem. A na kempingu mamy jeszcze oswojone szare wiewiórki, kolorowe ptaki, szopa pracza i młodego wapiti, który podchodzi pod nasze rv. Nie mamy za to internetu i zasięgu wifi. Jesteśmy niedostępni dla świata i świat dla nas. O i jeszcze muszę koniecznie napisać, że Jan swoje nosidło uwielbia. Hej, Aga i Michał - dzięki za odsprzedanie tego nosidła!!!






Droga do Pinnacles- 24.06.2016

24.06.2016
Po wczorajszym dniu rozruchowym – przejęciu  rv, załadowaniu się, rozpakowaniu, dużych zakupach i pierwszej jeździe – zapoznaniu się z autem (hamulce, promień skrętu,działanie generatora, propanu, itp.), dziś wyruszyliśmy w trasę. Kampera wzięliśmy w Riverside na dalekich obrzeżach Los Angeles. Nocowaliśmy w Lancaster na obrzeżach pustyni Mojave. Po drodze widzieliśmy Bazę Edwards, gdzie lądował nasz ukochany Endavour.
Teraz międzystanową autostradą zmierzamy do Parku Narodowego Pinnacles. Spędzimy tam trochę więcej czasu, mamy zarezerwowane dwa noclegi na campingu w samym parku. Park nie jest duży, nie należy również do bardzo popularnych, ale nas zainteresowała informacja o gniazdujących tam kondorach i wielu ciekawych  trasach spacerowych. Zobaczymy, jak tam jest. Suniemy naszym rv pomiędzy ciężarówkami. Nasz domek na kółkach, to raczej nie rakieta. Krzysiek go ciśnie, ale za wiele wycisnąć z niego się nie da. Dotychczas osiągnęliśmy maksymalną prędkość 95km/h. Z drugiej strony, to przecież wielkie auto, cały dom. Dziewczyny zadowolone, bo przepisy pozwalają im podróżować w rv bez pasów - tak nas poinformowano w wypożyczalni kamperów. Zapięte pasy muszą mieć jedynie kierowca i siedzący obok pasażer. Pozostali podróżni mogą sobie siedzieć przy stoliku lub na przykład nad kabiną kierowcy i grać, pisać listy, kolorować, bawić się. To pewnie jest ryzykowne, najbezpieczniej jest w pasach, ale my właśnie mkniemy długą prostą, ruch umiarkowany, my nie wyprzedzamy J, wyprzedzają nas, więc pozwoliliśmy dzieciakom na zajęcia przy stoliku. Wyjechaliśmy z gór, pustynia za nami, wjechaliśmy na równinę i mamy okazję się przyjrzeć terenom rolniczym. Mijamy ogromne uprawy owoców i kukurydzy, hodowle krów. Ludzie wydzierają te tereny naturze. Nawadniają – ogromne konstrukcje akweduktów, nawożą i przystosowują do swoich celów. Obiecujemy sobie poczytać o tych nawadniających konstrukcjach. Słyszeliśmy, że ekolodzy i rolnicy tną się o te akwedukty i ogromne ilości wody przeznaczone na uprawy. Tutaj każda roślina musi mieć osobne nawadnianie.
Potem opuszczamy równinę i wjeżdżamy w Góry Nadbrzeżne. Wokół nas sepia – góry wyglądają jak obite rdzawozłotym pluszem. Jedziemy mniejszą, krętą drogą. W końcu jesteśmy PINNACLES NATIONAL PARK wita nas tablicą i dużym ostrzeżeniem o extreme fire danger. – To co, szukamy kondorów?- pytają dzieci.

A wieczorem okazuje się, że zniknęliśmy – w Pinnacles nie ma wifi, nie ma zasięgu sieci komórkowej. Zniknęliśmy z eteru…

czwartek, 23 czerwca 2016

Nasz RV - ruszamy w Dziki Zachód!

Dziś odebraliśmy z wypożyczalni naszego kampera, czyli RV jak to tutaj mówią. No i mamy domek na kółkach - dwa podwójne i dwa pojedyncze łóżka, ubikacja, prysznic, kuchenka z pełnym wyposażeniem - trzypalnikowa kuchenka gazowa, mikrofalówka, piekarnik, szafki, lodówka, zamrażalnik - wakacyjny domek długi na 31 ft. Trochę jak na jachcie - wszystko maksymalnie poupychane i zabezpieczone przed spadaniem. Stolik i ławę można przekształcić w łóżko - tu śpi Hanna, Rita na kanapie po drugiej stronie, Zosia i Klara na pięterku (nad kabiną kierowcy i pasażera), a my z Jankiem w tylnej części. Wózek i duże bagaże można zamknąć w zewnętrznych schowkach. Ubrania w szafkach w środku. Jest fajnie, choć trzeba się sporo nauczyć - jak działa generator, jak sterować klimą, jak włączać slideoutsy, jak podłączać się do prądu, wody i ścieków na kampingu itp. Uczymy się naszego RV, Krzysiek prowadzi trochę z duszą na ramieniu, bo takie jeżdżenie nie jest proste. Jak trochę pojeździmy, to napiszemy więcej. Dziś śpimy w pustynnych okolicach. Dobranoc.








środa, 22 czerwca 2016

Czy ktoś widział prom kosmiczny?

My!!!
A było to tak. Mieliśmy niezagospodarowane popołudnie. W przewodniku niepozorny akapit mówiący, że w California Space Center "zwiedzający mają możliwość poznania promu kosmicznego Endavour". Żona powiedziała "On tam na pewno jest". Pomimo mojego daleko posuniętego sceptycyzmu ("Na pewno są tam tylko jakieś gabloty o tym promie") - pojechaliśmy. No i ... on tam rzeczywiście jest. Stoi spokojnie, w wydzielonej hali, spracowany po przebyciu ponad 122 milionów mil w 25 misjach kosmicznych. Nie jest lśniący i błyszczący (bo pokryty płytkami absorbującymi ciepło w czasie przelotu przez atmosferę) - widać, że to urządzenie, które wiele się wysłużyło. Jest to wszystko na prawdę przejmujące, kiedy uświadamiamy sobie, że ludzie w tym, w gruncie rzeczy nie takim dużym pojeździe (przestrzeń dla załogi to jedynie przednia cześć - mniej więcej do końca napisu Endavour - zaledwie kilka metrów długości) tak daleko podróżowali. 


Oprócz samego promu obejrzeć można też z bliska jeden z trzech silników rakietowych, którymi dysponował prom. Niewiarygodna plątanina kabli, rurek, dysz i innych sprzętów pozwalająca wygenerować moc równą 4 elektrowniom takim, jakie są na tamie Hoovera. Co ciekawe silniki te działały tylko przez ok 8 minut lotu, spalając paliwo płynne (wodór i tlen) w objętości basenu pływackiego na każde 25 sekund. Wewnętrzna strona dysz wylotowych rozgrzewała się w tym czasie do ponad 3 tys stopni. Po każdym powrocie na Ziemię silniki były wyjmowane na generalny przegląd, a prom dostawał do następnej misji inne. NASA w każdym momencie miała 9 gotowych silników - 3 w promie startującym, 3 w promie gotowym do misji ratunkowej i 3 w zapasowe. Do misji ratunkowej nigdy nie doszło, ale jak pamiętamy dwa inne promy uległy katastrofom, co jest upamiętnione na tablicach dokumentujących wszystkie misje promów kosmicznych.


Ciekawe, godne polecenia miejsce. Wrócimy tam jeszcze na sam koniec podróży bo wychodząc zauważyliśmy, że posiadają również w zbiorach inne oryginalne statki kosmiczne: Apollo i Gemini.