Mój blog o książkach dla dzieci

Mój blog o książkach dla dzieci
Mój blog o książkach dla dzieci - polecam

wtorek, 30 sierpnia 2016

Las Vegas

29-31.08.2016
Las Vegas

Zanim zaczniesz czytać, proponuję byś poszukał drogi czytelniku suszarki do włosów. Zakładam, że ją masz. Włącz urządzenie i skieruj gorące powietrze w swoją twarz. Następnie zamknij oczy i wyobraź sobie miasto pełne kolorowych neonów i świateł. Jesteś już niemal w Las Vegas. Brakuje jeszcze tylko zapachów i muzyki. Zapachy na szczęście nie do odtworzenia w Polsce. To typowe smrodki wielkich miast w gorących miejscach na świecie. Muzyka za to jak najbardziej do powtórzenia. W Las Vegas wzdłuż głównej ulicy rozmieszczone są na trawnikach, przy słupach i latarniach głośniki, z których do kakofonii tego miasta wlewa się współczesna i trochę starsza muzyka. Suszarka pozwoli Tobie poczuć duchotę i gorąc tego miasta na pustyni. Ufff, jak gorąco...

Las Vegas, miasto na pustyni, miasto nierealne, wydaje się snem szaleńca. Rozświetlone neonami i głośne. Las Vegas nigdy nie śpi. Wszystko tu działa całodobowo, przede wszystkim kasyna. Tu się gra we wszystko, wszystko się też obstawia. Niewiarygodne. I jeszcze śluby błogosławione przez Elvisa. Podczas naszego nocnego spaceru spotkaliśmy kilka młodych par zmierzających do wedding chapel.

My ostatni raz w mieście byliśmy czwartego lipca, w Sausalito pod San Francisco. Od piątego lipca zaszyliśmy się na prowincji. Taki przeskok z parków narodowych, do Las Vegas, to dla nas szok pod każdym względem. Dziewczyny, wyedukowane rangerki od razu skrytykowały to rozświetlenie Las Vegas ze względu na light pollution:) Myślę sobie jednak, że dla nas była to jednak ciekawostka z gatunku must see. My jesteśmy jednak hiking family people, jak to o nas raz ktoś na którymś kempie powiedział. My wolimy las, nie Las Vegas:), choć czasem lubimy do takiego wielkiego miasta zajrzeć.





poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Hania ma osiem lat!

29.08.2016
Zion-Las Vegas

Hania zdmuchnęła dziś osiem świeczek na swoim urodzinowym (oczywiście czekoladowym torcie). Zaczęliśmy ten dzień w Zion a skończyliśmy w Las Vegas. Niezłe urodziny, co?
A w Las Vegas straszliwie gorąco, ponad 40 stopni ... Uff... Jutro cały dzień basen a w nocy zwiedzanie miasta.

Zwierzątko

28.08.2016
Zion

Takie oto piękne zwierzątko spotkała nasza Hania skacząc z kamienia na kamień na początku szlaku The Narrows. To śliczna, włochata Baby Tarantula. Chyba spała, bo nie bardzo chciała się ruszać. Hania za to, gdy zorientowała się, że wylądowała na kamlocie z tarantulą w pakiecie wrzasnęła straszliwie i zwiała:)

Zion

25-29.08.2016

ZION

A było to tak...
Bardzo chcieliśmy mieszkać na kempie w samym Zion National Park. Dlaczego? Bo Zion, to niewielki park, przepiękny kanion z dwoma kempingami (jeden zabukowany na pół roku do przodu, drugi działający w systemie first come-first served, czyli kto pierwszy ten lepszy) parkowymi, oraz okolicznymi komercyjnymi kempami oddalonymi jednak sporo od parku. Jest tam co prawda dobry system autobusów transportujących turystów po parku i do miasteczka Springfield, ale mieszkanie poza parkiem oznacza uzależnienie od tych shuttlebusów i odcięcie od wielu ciekawych zajęć proponowanych przez rangerów.
Przyjechaliśmy więc w czwartek 25.08 i okazało się, że campgrounds full i niestety nie uda nam się wbić na kemping. Przeczekaliśmy więc jedną noc na granicy parku, przy east entrance i ruszyliśmy do Zion w piątek z samego rana. Poszczęściło nam się i złapaliśmy miejsce na South Campground w samym sercu parku.
Mając taką miejscówkę mogliśmy wyruszyć na Watchman Trail, Emerald Pools Trail, Kayentha Trail i do Narrows Trail. Wędrowaliśmy więc w Zion naprawdę sporo. Mieliśmy mile chłodne poranki (słonko do kanionu zagląda późno) i gwieździste wieczory. Odkryliśmy również, że Zion, to kolejna oaza na uthańskiej pustyni. Sporo tu kwiatów i zieleni.
Nad nami górował przepiękny Watchman, spiczasty szczyt, wartownik z Zion.

Niesamowite wrażenie zrobił na nas szlak The Narrows. Kanion się tam zawęża. Wędrowaliśmy wzdłuż rzeki pośród wysokich ścian kanionu. Potem szlak prowadzi tam, gdzie strumień Virgin River. Idzie się więc w strumieniu. Dziewczyny zachwycone! Janek również. Nam też się w sumie podobało, ale po pokonaniu nieco ponad mili pod prąd w wodzie miejscami do kolan, postanowiliśmy zarządzić odwrót.

Zion będzie na pewno jednym z naszych ulubionych parków. Dziewczyny znalazły tu dużą ofertę zajęć dla dzieci. Byliśmy więc na Dino Discovery i Amazing Animals. To niesamowite, jak można ciekawie opowiadać o skamieniałościach, geologii, kondorach i innych ciekawostkach Zion. A wszystkie te zajęcia odbywały się w przeznaczonym dla dzieci Nature Center, gdzie nawet maluchy mogły pobawić się zwierzakami-pluszakami rodem z Zion (pluszak żółw, pluszak kondor, pluszak ćma, pluszak nietoperz, pluszak tarantula itd). No i jeszcze można się było przebrać za rangera! A nasze dziewczyny zdobyły (oczywiście) kolejne rangerskie odznaki:)

Pożegnaliśmy się z Zion w poniedziałek i ruszyliśmy do Las Vegas. Co za totalna odmiana!

















czwartek, 25 sierpnia 2016

Grand Canyon

24.08.2016

Grand Canyon North Rim

Po debatach i dyskusjach decydujemy się na spotkanie z Grand Canyonem od jego północnej strony. I TO BYŁ DOBRY POMYSŁ! Jedziemy z Bryce przepiękną trasą. Robimy zakupy w Kanab a potem poprzez łąki i sosnowe lasy wjeżdżamy do Grand Canyon. W aucie gra nam muzyka z "Hobbita" i to jest właśnie ta muzyka, która tutaj idealnie pasuje.
Nie ma miejsc na kempie parkowym. Decydujemy się więc na spacer wzdłuż krawędzi kanionu i po tym pięknym przeżyciu ruszamy na tak zwany dry camp, czyli kemping na łonie przyrody, w National Forest (to public land, można tam się zatrzymać na przygotowanych miejscach w lesie za darmo) tuż przy parkowej granicy.

Wracając do kanionu. Cóż, nagle kończy się las i bach - przepaść i kanion! OGROMNY! Zapiera dech. Podobno od południa Grand Canyon tonie w słońcu i upale. Na North Rim jest cudnie, bo wysokość ponad 2500 m. npm. gwarantuje milszą temperaturę.

A nocleg w lesie? Ognisko, ziemniaki z masłem i solą na kolację a zamiast dobranocki Droga Mleczna oglądana przez lornetkę. Idealnie czyste i ciemne niebo. Awesome po prostu!





wtorek, 23 sierpnia 2016

Bryce Canyon

20-24.08.2016

Bryce Canyon

Mieszkali kiedyś w tych okolicach Indianie Ute, Navajo i Paiute. Ci ostatni zamieszkiwali miejsce, do którego przyjechaliśmy a które Biali nazwali Bryce Canyon, choć to wcale z geograficznego punktu widzenia nie jest kanion. Nas zwabiły tu spiczaste skały nazwane przez Paiutów hoodoo. Dla ludu Paiute nie są to czerwonopomarańczowe skały, a ich przodkowie, którzy w czasie życia narozrabiali, byli źli i dlatego kojoty zamieniły ich w takie skalne posągi. Podoba nam się ta opowieść.

Do parku dojeżdżamy shuttlebusem, który staje na przystanku przy naszym kempie. Sporo wędrujemy. Pogoda nam baaardzo sprzyja. Jest lekko ponad 20 stopni. Wszak jesteśmy na 2400 m. npm. Popołudniami pada deszcz i robi się chłodno. To niewiarygodne, bo już za kilka dni będziemy znowu na pustyni.

W niedzielę byliśmy na mszy w małej kapliczce na obrzeżach miasteczka. To taka kapliczka misyjna parafii w Cedar City. Nie ma tu miejscowych parafian. To okolice Mormonów. Mszę odprawia siwy ksiądz z kolczykiem w uchu. Mówi nam sporo mądrych słów w trakcie homilii. W tym czasie jego pies czeka w bocznym korytarzyku kapliczki. Ksiądz po mszy krótko z nami rozmawia, woła psiura i jedzie dalej, do kolejnych ludzi czekających na mszę. Księża na Dzikim Zachodzie są ciągle w drodze z jednego miejsca w drugie.

Bryce nam się podoba, choć sporo tu turystów. Dziewczyny, jak zwykle, zdobywają odznaki i naszywki Junior Ranger. Jankowi wylazły trzy nowe (amerykańskie) zęby.

Z Bryce ruszamy 25.08 do Grand Canyon.










poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Droga do Bryce Canyon

20.08.2016

Droga z Capitol Reef do Bryce Canyon

A więc ruszamy z Capitol Reef. Spędziliśmy tu świetny czas, odpoczęliśmy, sporo się nauczyliśmy. Oswoiliśmy to miejsce i znowu musimy ruszać. Żal.

Wybieramy drogę nr 24 i to okazuje się strzałem w dziesiątkę. Jedziemy przepiękną, krętą trasą przez Dixie National Forest. Kamper ledwo dyszy. Wspinamy się wyżej i wyżej i wjeżdżamy na 3000 m. npm. Potem zjeżdżamy przez Grand Staircase Escalante National Monument. Widoki obłędne! Droga poprowadzona szczytami przyprawia o szybsze bicie serca. Dookoła nas jasne skały navajo. Stajemy na tankowanie w Boulder i przez przypadek odkrywamy tam kawiarnię z prawdziwym ekspresem do kawy (to niemal mission impossible na zachodzie USA) i świetnymi lemoniadami. Boulder, to chyba mała kolonia hipisowska (tak wygląda). Następna miejscowość na naszej trasie, to Escalante, gdzie przypadkowo trafiamy na wyprzedaż książek w antykwariacie. Każda książka kosztuje 25 centów! Sporo kupujemy i trafiamy tam na skarb – książkę o Wałęsie!
Potem już tylko Cannonville, Tropic i jesteśmy na kempingu u bram Bryce Canyon National Park. Nie możemy mieszkać w parku – nasz kamper jest za długi.
Pani w recepcji kempingowej mówi nam z dumą, że mają tu bardzo szybkie wifi. Cóż, może ono jest i szybkie, ale tylko w nocy, o świcie i do 16. Potem straaaasznie zwalnia. Trudno, rekompensujemy to sobie wizyta na basenie.

Klara pisze - gry i zabawy w kamperze.

Od początku wyjazdu miałam zamiar coś tu napisać, ale ciągle albo zapominałam, albo pisałam w pamiętniku, albo akurat gdzieś szliśmy, albo bawiłyśmy się. No właśnie, zabawa. Jest z tym tutaj inaczej niż w domu,  wiadomo- mniej zabawek, z przestrzenią też różnie, zależy na jakim kempingu jesteśmy. Najpierw zobaczmy co każde z nas (dzieci) wzięło ze sobą wyjeżdżając na trzy miesiące do Stanów. Rita najchętniej zabrałaby ze sobą wszystkie swoje zabawki, ale niestety plecak okazał się za mały. Są tu więc dwa pluszaki: lisiczka i wilczyca Błyskawica, kredki,  pamiętnik i psiaki z ulubionej bajki, Psiego Patrolu oraz (oczywiście!) książeczki. Wszystko luźno walające się w plecaku. W bagażu Hani można zobaczyć porządnie  zapakowane i poukładane: trzy rodzaje klocków (w tym ulubione Plus Plus) chusteczki do czyszczenia okularów, trzy tomy łamigłówek Lassego i Mai (autor: Martin Widmark), pamiętnik i książki a także pluszowy Słonik i Miś. Zośka do siebie upchnęła: oczywiście kolorowanki typu Esy-Floresy, mnóstwo kredek i pisaków, gry (np. Double), pamiętnik i dwa psiaki, Zaprzęgusia i Łatka. Oraz książki Ja osobiście najwięcej zabrałam książek np. Warkocze Laury i Marie czy Zostań, jeśli kochasz (obie godne polecenia). Januś zabrał za sobą gryzaki i grzechotki, ale najczęściej korzysta z naszych rzeczy. Jak widać mamy bardzo różne rzeczy służące do zabijania nudy. Dziewczyny oczywiście często bawią się w to co w Polsce, ale tu opiszę typowo „amerykańskie” zabawy. Najgorzej jest w trakcie jazdy, ale nawet w tedy można bawić się w machanie, które mama już opisała w jednym z postów, opowiadamy bajki (Zosia opowiada już 3 część). Kiedy jesteśmy już na kempingu, to można wyjść na dwór i wtedy się zaczyna prawdziwa zabawa!  Kupiliśmy kredę, więc można rysować, chyba że znajdujemy się na kempingu parkowym, bo (jak dowiedzieliśmy się w Capitol Reef) w parkach narodowych jest to zabronione.  W Walmartach można też dostać piłki do siatkówki , więc gramy i w siatkę, i w kolory, a także w freesbee, które jest tutaj popularne. W naszej grze w siatę jesteśmy jednak odosobnieni. Włazimy też oczywiście na wszystkie drzewa w okolicy, które nadają się do wchodzenia. Nowe pomysły na zabawy rodzą się wraz z przybywaniem do nowych miejsc. W Mesa Verde Hania z Ritą budowały z kamieni zbiornik retencyjny dla mrówek, a tutaj w Bryce Canyon stałyśmy się geologami. Zbierałyśmy kamienie i rozłupywałyśmy je, żeby sprawdzić, co mają w środku. W Badlands natomiast dziewczyny były łowcami much i tłukły ich całe mnóstwo. Oczywiście najlepiej jest, gdy na kempingu jest plac zabaw. Można wtedy zabrać Jasia na huśtawkę, czy zjeżdżalnię, chociaż on najbardziej lubi przyglądać się samochodom. Można też spotkać tam inne dzieci. Zabawy mają tą ciekawą właściwość, że przełamują językowe bariery. Bardzo dobrze bawiło się na przykład z Aidanem, Amerykaninem, którego poznaliśmy w Mesa Verde.  To od niego wiemy, że berek to po angielsku tag. Amerykanie mają też oczywiście „swoje” gry, takie jak baseball czy football amerykański.  Ale jednak mamy ze sobą sporo wspólnego.

Preria

Preria – falujące może traw, ciągnące się po horyzont. Na niej stada bizonów, dzikich mustangów i uganiających się za nimi Indian. Wydaje się ona doskonałym symbolem nieokiełznanej przyrody, dzikości i siły, symbolem Dzikiego Zachodu. Bardzo czekaliśmy na to, aby zobaczyć prerię…
… ale obecnie prerii praktycznie nie ma. Przemierzając od wschodu na zachód (Idaho-Dakota) i z północy na południe (Dakota-Nowy Meksyk) jej dawne obszary stwierdziliśmy ze smutkiem, że jest to już jedynie wspomnienie. W różnych miejscach działalność człowieka zatarła ją w różnym stopniu. W Idaho ciągnąca się setkami kilometrów przemysłowa produkcja rolnicza na silnie nawadnianych i  nawożonych (opryski zwykłe i lotnicze widać praktycznie wszędzie) glebach wyciska z ziemi kolejne kwintale ziemniaków, zbóż i cebul. Ta ziemia już zapomniała, ze była kiedyś prerią. Teraz jęczy i wprost śmierdzi mieszanką chemii i dziwnej, chorobliwej wilgoci. W innych miejscach bardziej lub mniej nasilona hodowla bydła wyciska nieco delikatniejsze piętno: krajobraz poznaczony płotami przecinającymi ogromne obszary, maszyny nawadniające łąki i pomby głębinowe niestrudzenie pompujące wodę z głębi ziemi, stadka krów zamiast włochatych bizonów i pickupy pędzące polnymi drogami wzbijające chmury pyłu…
Jak to się stało? Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku preria ciągnąca się szerokim pasem od Missisipi na wschodzie po góry Skaliste na zachodzie i od Teksasu na południu po Montanę na północy zdawała się być nieposkromiona. Dla białych ludzi raczej bariera na drodze ku upragnionemu Zachodowi, strzegąca zazdrośnie swych sekretów dzięki ogromowi, niewielkim zasobom wody oraz wrogim plemionom Indian, niż miejsce na którym można żyć. Stopniowo jednak Indianie zostali poskromieni i zamknięci w rezerwatach. Traperzy i ekspedycje naukowe oraz wojskowe wytyczały kolejne szlaki, którymi odważni osadnicy mogli pokonywać tę przeszkodę: szlak oregoński, kalifornijski, Bozemana, Santa Fe.  Zaczęły nimi podążać karawany osadników. W węzłowych  miejscach stawały forty wojskowe i  gwarne miasteczka handlowe. To był pierwszy etap w ujarzmieniu prerii - stała się możliwa do przebycia.  Drogę „skróciło” jeszcze ukończenie kolei transkontynentalnej w roku 1869 oraz  połącznie obu brzegów prerii telegrafem.
Kiedy pierwsza linia kolejowa podzieliła kontynent zaistniały dwa ogromne stada bizonów – północne liczące ok 500 tys. sztuk oraz południowe mające około 4 mln sztuk. Ogromny popyt na skóry bizonie spowodował, pojawienie się zawodowych grup myśliwych zabijających dziesiątki zwierząt dziennie. Tak preria straciła swojego króla - po dziesięciu latach polowań bizon stał się zwierzęciem na wymarciu.
Wkrótce biali ludzie, na początku w północnym Teksasie zauważyli, ze preria nadaje się świetnie do hodowli bydła. Rozpoczęła się era potężnych ranczerów wypasających gigantyczne stada na otwartej prerii (tzw. chów open range). Następne stada te przepędzano do miejsc, gdzie bydło można było załadować na pociągi jadące ku ludnym miastom wschodniego wybrzeża. Wtedy też powstał zawód kowboja – tego twardziela goniącego z rewolwerem i lassem przez kilka miesięcy krowy w kierunku Kansas. Jakiś czas potem ludzie zauważyli, że bydło można hodować nie tylko w Teksasie, ale tez Wyoming, Montanie, Idaho, Kolorado… Preria zapełniła się rogaczami.
Wkrótce potem rząd postanowił zasiedlić ten ogromny pas ziemi. Powstały tzw. homested acts, czyli ustawy o gospodarstwach rolnych dotyczące różnych (przyszłych) stanów.  Za niewielkie pieniądze władza federalna nadawała osadnikom skromne gospodarstwa w zamian za przyrzecznie rzetelnej pracy na roli. Był to sen-marzenie dla wielu chłopów przeludnionego już wtedy wschodu, a w Europie (w tym i w Galicji) pojawiać zaczęły się reklamy dotyczące bajecznych gospodarstw do nabycia za bezcen. W efekcie na prerię ruszyła lawina osadników – twardych ludzi gotowych zmierzyć się z trudnymi warunkami, aby zrealizować swój sen. Odnieśli sukces, a ich pragnienie posiadania własnej ziemi było tak wielkie ze zaczęli wygradzać swe gospodarstwa płotami. Ten proces fencing’u w połączeniu z rozwojem sieci kolejowej oznaczał koniec wolnego chowu bydła na prerii, koniec spędów bydła i … bezrobocie dla kowbojów.

 I tak dzisiaj pozostały już tylko nieliczne obszary takie jak Badlands, Wind Cave, okolice Devils Monument, gdzie dalej można wpatrywać się w falującą po horyzont trawę….

Capitol Reef

Capitol Reef

15-20.08.2016

Dotarliście kiedykolwiek do oazy? Znacie to uczucie radości i spokoju, które temu towarzyszy? My naszą oazę w Utah znaleźliśmy właśnie w Capitol Reef. Południowa Utah jest sucha i przygnębiająca. Gorąca pustka pustyni bez cienia i szansy na ochłodę. Przez taki świat przedzieraliśmy się w drodze z Dead Horse do Capitol Reef.

I nagle wjechaliśmy do świata zieleni i sadów. A to wszystko na pustyni! Przed nami trafili już tu kiedyś przodkowie Indian, którzy w radosnym uniesieniu (tak to sobie wyobrażam) ozdobili skalne ściany rysunkami (petroglify) a długo, długo po nich mormońscy osadnicy w drugiej połowie XIX wieku postanowili się tu osiedlić. To właśnie oni, zdumieni zielenią tego miejsca, wykorzystali przepływającą tędy rzekę, stworzyli system nawadniania i założyli sady. Do dziś zachowało się osiemnaście sadów z blisko trzema tysiącami drzew. Nic dziwnego, że osadę nazwano Fruita! W tej izolacji od świata żyło tutaj dziesięć rodzin. Dziś z dobrodziejstwa ich pracy korzystają wszyscy odwiedzający park. Sady są otwarte, obowiązuje samoobsługa, można wejść i poczęstować się pysznymi jabłkami, gruszkami, brzoskwiniami i innymi owocami.

Skąd ta oaza? Niewątpliwie to życie na pustyni powstało dzięki przepływającej tutaj Fermont River oraz ogromnej monoklinie, która dominuje nad tutejszym krajobrazem. Monoklina, to taka olbrzymia lita skała. W jej zagłębieniach – waterpockets – gromadzi się woda, której jest tutaj mało, a która pozwala przetrwać roślinom i zwierzętom.

Zaparkowaliśmy więc naszego kamperka na parkowym tanim jak na amerykańskie standardy (20$/noc) kempingu tuż przy sadzie i rzece i zaszyliśmy się na całe pięć dni. Postanowiliśmy odpocząć po trudach Arches, gdzie sporo wędrowaliśmy i jeździliśmy po parku. To niesamowite, jak ogromne są te amerykańskie parki. Jeżdżąc po samym Arches, właściwie podjeżdżając do wejść na szlak, zrobiliśmy 350km! Fruita wydała nam się idealnym miejscem na odpoczynek i regenerację. 

Oczywiście regeneracja nie oznacza braku ruchu. Przeszliśmy poro ciekawych szlaków. Skorzystaliśmy również z oferty edukacyjnej parku. Och, kochamy National Park Service za ich ofertę edukacyjną tak dla dzieci, jak i dorosłych! Byliśmy z dzieciakami na zajęciach im dedykowanych – Junior Geologist i Junior Sky Explorer – Capitol Reef to jeden z „najciemniejszych” parków w Ameryce Północnej, oraz wieczornych wykładach w kempingowym amfiteatrze o astronomii, historii tego miejsca a także przystosowaniu zwierząt do życia na pustyni. Wszystkie zajęcia, a także materiały edukacyjne dla dzieci są za darmo.
Po raz kolejny przekonuję się, jak wiele uczymy się podróżując. Nauczyliśmy się w praktyce rozróżniać sporo skał. Hania postanowiła zostać geologiem. Trzeba przyznać, że ma dziewczyna farta. Znalazła sporo bardzo interesujących kamieni. Odkrywamy także astronomię. W Grand Teton Krzysiek, Klara i Zofia uczestniczyli w nocnych obserwacjach astronomicznych. Tutaj dowiedzieliśmy się sporo o zanieczyszczeniach świetlnych - light pollution. Co to takiego? Od lat pięćdziesiątych XX wieku na świecie jest coraz jaśniej. Oświetlamy co się da i ile się da. Jak to wpływa na nas i na środowisko naturalne? Kiepsko. Brak ciemności uniemożliwia życie wielu zwierząt nocnych. Jest podobno również przyczyną wielu chorób ludzi. Wiecie, że gdy w Nowym Jorku była gigantyczna awaria i miasto okryło się mrokiem sporo z mieszkańców po raz pierwszy w życiu zobaczyło Drogę Mleczną i …. uznało, że to UFO – były tysiące telefonów z informacją o UFO. Niewiarygodne.

Fascynuje nas również tutejsza przyroda. Na wykładzie o przystosowaniach do życia na pustyni wiele się o niej dowiedzieliśmy. Taki na przykład utah juniper czyli jałowiec z Utah, potrafi częściowo uschnąć, by uratować część rośliny. Miejscowe zające mają bardzo długie uszy – chłodzą w nich krew a co za tym idzie cały organizm. Uwaga panowie, żyją tu jaszczurki, które się klonują. To jaszczurki-panienki, w drodze ewolucji wycięły męską odmianę! Wow, ta wiedza, to coś, czego nie nauczysz się w szkole.
Capitol Reef, to park, przez który ludzie raczej przejeżdżają. Podjeżdżają do petroglifów (są przy głównej drodze), ewentualnie idą na krótki szlak. Szkoda. Tutaj jest bardzo pięknie, o czym się przekonaliśmy przez te pięć dni. Arches było pełne turystów, tu jest spokojnie. Jedynym minusem tego miejsca jest absolutny brak zasięgu i wifi. Jesteśmy poza światem, choć jednocześnie tak blisko niego.









niedziela, 21 sierpnia 2016

Awesome - uczymy się amerykańskiego

Awesome, to słowo klucz. Bez awesome przyjacielu nie będzie Ci lekko. Awesome w ustach spotykanych przez nas Amerykanów pojawia się nader często. Bo tu awesome są skały, widoki, przepaście, zwierzęta, ale także nasze dzieci, nasza wyprawa, ciekawe zajęcia prowadzone przez rangerów i kolorowe hummingbirds. To wszystko jest awesome. Tak więc jest to bardzo ważne słowo, którego nie można nadużyć, jest w ciągłym amerykańskim nadużyciu

Z innych ciekawostek językowych. W Ameryce nie ma autumn (jesieni w wersji brytyjskiej), tu jest fall (mnie ta forma bardzo się podoba, przecież to schyłek, koniec roku). Śmieci, to nie garbage, nie rubbish a po prostu trash. Gdy na drodze pojawia się tabliczka o ograniczeniach dla rowerzystów i na przykład w danym miejscu trzeba przeprowadzić rower, to jest jasna informacja: bike must be walked. A propos drogi, pobocze, to po prostu right shoulder & left shoulder.


Takich ciekawostek językowych jest mnóstwo. Fajnie się je odkrywa z dziewczynami. Musimy je skrzętnie zapisać, żeby nie zapomnieć.

Canyonlands

15.08.2016

Canyonlands   
        
Rano żegnamy się z Moab i po mszy ruszamy do Dead Horse State Park. To nasza baza wypadowa do Canyonlands. Nie ma innej opcji, bo ten park jest bardzo niedostępny dla takich kamperów, jak nasz.   Niedostępność polega również na braku wody. Do Canyonlands trzeba przyjechać z pełnym zbiornikiem wody i nie ma się szansy na jego ewentualne uzupełnienie. My mamy ¾ baka wody, decydujemy się opłacić jedną noc. Kemp jest ładny, przestronny i zadbany, ale drogi – 30$ za noc, bez wody, to sporo..

Popołudniu wybieramy się na szlak. Są takie widoki, które zapierają dech w piersiach. Tak jest tym razem. Nie wiem, jak to możliwe, że woda wyżłobiła taki piękny kanion.