Co my tutaj jemy?
Jedzenie, zorganizowanie sobie smacznych posiłków, wydawało nam się jednym z największych wyzwań,
jakie nas tu w Ameryce czeka. Wiadomo junk
food, jajka w proszku, wstrętny chleb tostowy itp.
Nie jest jednak tak źle. Ok, chleb tostowy, bułki do hot
dogów i hamburgerów są okropne - słodkie, miękkie, bleee. Są jednak sklepy, w których udaje się znaleźć
„zjadliwe” pieczywo. W Walmarcie
bywają (niestety nie wszędzie) niezłe bułki i bagietki. Dobre pieczywo jest również w Safewayu i Targecie. Safeway jest
jednak bardzo drogą siecią sklepów i nie warto kupować w nim niczego poza
pieczywem. Najlepszy chleb jedliśmy w San Francisco w sklepie organic – Traders Joe Organic Store.
Bagietki i chleb stamtąd były właściwie takie, jak w Polsce w Lidlu.
Poza polowaniem na pieczywo, nie mamy kłopotów z
zaopatrzeniem. Mamy już swój ulubiony ser cheddar, niesolone masło (bez dodatku
olejów roślinnych), twaróg (podobny do naszego grani), ser biały twardy, ser
biały Philadelphia do smarowania,
wędlinę z serii organic- Natural Choice,
płatki, musli, czekoladę Cadbury, świeże soki, mięso, bardzo lubimy
tutejsze mleko (robi się na nim kożuch!). Ja polubiłam masło orzechowe, ale
jestem w tym lubieniu osamotniona.
Generalnie mamy wrażenie, że wszystko jest słodsze niż u nas.
Dżemy i niektóre lody są dla nas za słodkie. Zakupy robimy raz na jakiś czas –
bo przecież podróżujemy po prowincji i musimy być zaprowiantowani- w Walmarcie.
Szukamy tego, co lubimy. Takie jedzenie, wbrew powszechnej w Polsce opinii, nie
jest w Ameryce tanie. Za zakupy dla naszej siódemki na 8-10 dni wydajemy około
1000 pln.
Najlepiej ma chyba Janek. Kupujemy dla niego gotowe posiłki
Gerbera. Mają tu trochę inny system niż u nas, inne smaki, ale Janek je, więc
chyba mu smakuje. Lubi obiadki
chicken and apple; chicken rice, carrot
and tomatoes; a także sweet potatoes,
apples and carrot. Jego ulubione deserki to: Hawaiian delight – banana, pineapple and rice oraz banana mixed berries.
Staramy się jeść zdrowo, bez GMO, ale nie świrujemy, nie
czytamy składu każdego produktu. Podoba mi się napis na wieczku jednego z
jogurtów – no gelatin or funny stuff.
Co to ten funny stuff wolę nie
wnikać.
Nie mamy problemów żołądkowych, gotujemy sobie sami obiady. W przeciwieństwie
do Amerykanów, których tu podglądamy i którzy do jedzenia podchodzą jak do
kolejnego zadania w ciągu dnia, staramy się mieć z jedzenia frajdę. To duża różnica
kulturowa. Często rano (gdy bywamy w miastach) obserwujemy kolejki do MacDonalda,
do drive-thru po zestaw śniadaniowy, to samo w Subwayu. Amerykańskie podejście
do jedzenia jest nam obce, wolimy to europejskie, śródziemnomorskie. Robimy więc swoje.
Dzieciaki jedzą dużo, ciągle tu gdzieś wędrujemy, muszą mieć
energię. Krzysiek i ja schudliśmy, sami nie wiemy czy to od wzmożonego ruchu,
czy inaczej się odżywiamy. Generalnie amerykańska nadwaga raczej nam nie groziJ
Ps. Klara każe napisać o naszej zupie, którą nazwaliśmy American Soup. Zaczęło się od tego, że
mieliśmy ochotę na żurek. Kupiliśmy białe kiełbaski, wędzonkę, ale nie
znaleźliśmy majeranku. Stworzyliśmy więc następującą wariację żurkową: do gara
wody wrzuciliśmy białe kiełbaski, wędzonkę wraz z włoszczyzną (przy okazji odkryliśmy, że
korzeń pietruszki to parsnip ) i
cebulą, potem dorzuciliśmy dużo pokrojonych w kostkę ziemniaków i
przyprawiliśmy solą, pieprzem i majerankiem. Na koniec zrobiliśmy jeszcze
kluseczki „szczypanki” (woda+mąka+żółtko) i zabieliliśmy zupę śmietaną. Ot i
powstała nasza American Soup.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz